czwartek, 27 czerwca 2024

Nauka to potęgi klucz...



 Cześć Czytelnicy! 💕

 

Na pewno słyszeliście o tym, że nauka to główny motor napędowy tego świata. Człowiek rozwija się całe życie, wciąż i wciąż nabierając doświadczeń. Część doświadczeń wynika z nauki czysto akademickiej, część z przekazu jaki kierują do nas inni, część z naszych osobistych przeżyć. 😅

Marzeniem każdego, świadomego i ambitnego człowieka jest uczyć się w sposób wysoce sukcesywny. Kto nie chciałby przyswajać informacji jak komputer? Zewsząd jesteśmy zalewani trickami i poradnikami, które w cudowny sposób mogą nas wspomóc w doskonaleni procesów zapamiętywania. Owszem, większość z nich przedstawia naprawdę solidne pomysły na pobudzenie swojego mózgu do pracy - mnemotechniki mają potwierdzoną skuteczność, nie oczekujmy jednak od nich Bóg wie czego, szczególnie w krótkim okresie czasu. Bardzo łatwo się zawieść, jeżeli nasze oczekiwania są zbyt wysokie, jak to w życiu. Im na mniej się nastawiamy odgórnie, tym bardziej cieszą nas nawet te małe i pozornie nieznaczące kroki. 😉

Nie o tym jednak chciałem mówić, pisząc ten tekst. Uznajcie to Kochani za małą dygresję. Moim tematem przewodnim dziś, będzie nauka poprzez doświadczanie, choć zaznaczę przy tym, że wiedza teoretyczna również jest bardzo ważna, przede wszystkim po to, by wiedzieć co właściwie się w około nas dzieje i jak to na nas wpływa. 😇

Już od maleńkości, wszyscy My, doświadczamy. Od prostych wrażeń sensorycznych, poprzez te złożone, zawierające w sobie emocje i konsekwencje. Bardzo często, a może i najczęściej, uczymy się na własnych błędach i to właśnie tą formę doświadczeń, uznaję za najbardziej wartościową. Zacznijmy od prostej definicji. Czym tak właściwie jest błąd, czym się charakteryzuje? Błąd jest niezgodnością, niewłaściwym posunięciem. Przyjmując takie założenie, jest więc pewnym rodzajem akcji a jednocześnie jej wynikiem, zawsze mającym jakieś konsekwencje. Wiedząc, że błąd jest niewłaściwym posunięciem, musimy pamiętać, że powinien mieć także swój kontekst i musi być odbierany z jasno określonym przekonaniem. 💣

Nauka na błędach, to najwspanialszy mechanizm przetrwania. Nasi rodzice bardzo często, w zasadzie od wczesnych lat, starają się narzucać na nas klosze ochronne. Niezmiennie ojcowie bądź matki mówią: „Nie popełnij moich błędów”, „Ucz się na moich błędach, żebyś nie musiał na swoich”. Dla mnie, takie podejście jest krzywdzące w stosunku do dzieci. Owszem, rodzice kochają swoje pociechy i próbują zrobić wszystko by te nie musiały przechodzić ich drogi, która wydawać się może z ich perspektywy ciężka. To oczywista potrzeba by próbować nakierować swoje latorośle na „właściwe” tory, oszczędzając im bólu, smutku i znoju, które normalnie stanęłyby na ich drodze do celu. Warto jednak Drodzy rodzice, pohamować się w tych zapędach. Ważniejsze jest pomaganie się podnieść niż prewencja w stosunku do samego upadku. Jeżeli wasze dziecko dostatecznie często nie upadnie, każdy upadek w wieku dorosłym, będzie o wiele cięższym doświadczeniem niż być powinno. Tak jak wspominałem w tekście na temat tatuaży, dzieci winny mieć bezpieczne środowisko by przeżywać emocje, także te trudne. Wsparcie rodziców powinno opierać się na rozmowach i analizach. Pozwalajmy ludziom popełniać błędy, nawet gdy mamy przekonanie, że niebawem będziemy musieli podnosić ich do pionu. Każda porażka, tak samo jak każdy sukces, wzmacnia i pozwala wyciągać wnioski. Owszem, istnieją wypadki, gdy potencjalne błędy mogą być zbyt wielkie by ot tak dopuścić kogoś do ich popełnienia, bez wcześniejszych prób interwencji. Są to jednak skrajne wypadki, gdy zagrożone jest zdrowie czy życie. Wszystkie inne rezultaty, godne są dania szansy na samodzielne podejmowanie decyzji. 😎

Żal, smutek i gniew towarzyszą często negatywnym aspektom podjętych decyzji. Pamiętajmy również, że życie i sytuacje w jakich uczestniczymy na co dzień, bardzo, ale to bardzo rzadko są czarno-białe. Zło i dobro w kontekście ludzkich działań i samej natury, przeważnie chodzą parami. Zły dla jednej jednostki uczynek, może być w pewnych warunkach bądź pod pewnymi względami dobry dla kogoś innego i na odwrót. Nauka tego co złe a tego co dobre, tak samo jak każda inna, zaczyna się już od wczesnych lat i to rodzice od początku przejmują odpowiedzialność za nauczanie w tym kierunku. Później i tak na wszystkie nauki i przekonania zaszczepione w młodym człowieku w domu rodzinnym, zostają nałożone kolejne, pochodzące od środowiska zewnętrznego. W ten sposób rozpoczyna się zazwyczaj walka między presją środowiskową a zakorzenionymi wartościami. Cały szereg przeróżnych czynników będzie odtąd wpływał na to, co ulegnie wzmocnieniu, co zaś osłabnie bądź zaniknie. ❤

Podsumowując. Istotnie jesteśmy sumą doświadczeń i przekonań. To zabawne, że jako dorośli wierzymy, że mamy całkowity wpływ na swoje życie, kiedy od dziecka jesteśmy już do pewnego stopnia zaprogramowani. Owszem, możemy wyłamywać się ze schematów, które nas ograniczają i przysłowiowo sięgać gwiazd. Nie jesteśmy jednak i nigdy nie będziemy w pełni wolni, jak bardzo byśmy nie chcieli, Kochani moi. Uczmy się żyć i pogłębiajmy swoją wiedzę każdego dnia, nie bojąc się porażek. 😍

Pozdrawiam i życzę miłego czasu!

Tester Doświadczeń


czwartek, 20 czerwca 2024

Głębia Psychozy



Słońce chyliło się ku zachodowi. Zacząłem marznąć… Nagi, poobijany, pocięty, z niesprawną i pulsującą tępym bólem stopą, leżałem przywiązany do drzewa. Nie wiedziałem po co miałem się rozebrać. Kiedy tylko to zrobiłem, oprawca nawet na mnie nie spojrzał, tylko zabrał pozostawione przeze mnie ubranie i udał się do swojej chaty. Nie zobaczyłem go przez całą noc. Dygotałem z zimna, nie mogłem zasnąć. Ból w stawach stawał się coraz bardziej dotkliwy, miałem również wrażenie, że puchnie mi cała noga… I nie było to tylko wrażenie, chyba wdało mi się zakażenie w stopę. Nie wiedziałem co robić… Kolory… one mnie pożerały i wypluwały a gałęzie cieszyły się z mojego nieszczęścia. Ten skurwysyn księżyc, chyba też. Schował się gdzieś, nie chciał popatrzeć mi w oczy… umył ręce. Chyba miałem gorączkę… chyba. Paliło, tylko kto dokładał drewna, że nie zgasło? Jestem zmęczony… i nastał ranek. Nie wiedziałem która jest godzina. Nie miałem zegarka, telefon został w spodniach. Miałem wrażenie, że całe moje ubranie i wszystkie rzeczy, zostały spalone minionej już nocy. Przestałem się łudzić, że ktoś mnie tu znajdzie. Nawet jeżeli moja mama zgłosi zaginięcie to minie parę dni. Prędzej uzna po prostu, że ją zignorowałem. Na zewnątrz zaś nie wyjdzie, nie ma więc nadziei, że zauważy mój rower. Powieki opadały mi ciężko, ale napięcie trzymało zmysły w żelaznych kleszczach. Wyczekiwałem tego co miało mnie spotkać, modląc się by nie było to nic straszniejszego niż już doznałem. Myliłem się. Drzwi od chatki uchyliły się skrzypiąc, mężczyzna w tych samych ubraniach co dzień wcześniej, przeciągnął się w progu leniwie i tanecznym krokiem podszedł do mnie.

- Dzieeeeeeeeń dobry Słoneczko! Jak się spało? Pełny energii by przeżyć kolejny, radosny dzień? – rzucił do mnie rozbawionym tonem. W jego głosie było coś, czego nie mogłem rozszyfrować, ale bałem się tego.

- Co… - nie zdążyłem zapytać a on ukląkł przy mnie i przyłożył mi palec do ust, szepcząc do mnie przesłodzonym tonem.

- Ciiii Skarbeńku… uznaj to za pytanie retoryczne. To oczywiste, że się wyspałeś i masz w sobie na tyle pogody ducha, że będziemy się dziś razem świetnie bawić.

Zmroziło mnie… z nieba spadły kryształki lodu, wkłuwając się w moją czaszkę, plecy i nogi… bolało, chciałem by przestało. Spojrzałem w górę, na twarz. Uśmiech potwora, szczęka pełna kłów… jak żarłacz biały… a w ocenie pustka i smutek i ciężar, jakby góra wlazła mi na barana… A ja sam jak baran, bez władzy, bez losu, bez nadziei. Przestało padać… a ja? Ja czekałem.

- Zaraz do Ciebie wrócę Maleńki… tylko nigdzie nie odchodź. Dobzie? – zaszczebiotał do mnie oprawca, wstając z kolan i znów znikając w chatce. Każda sekunda bez niego, dłużyła się jak wieczność. Wrócił, znów usłyszałem skrzekot drzwi. Mroczki zasnuły mi wzrok, serce podjechało pod samo gardło. Mężczyzna niósł w dłoni siekierę, w drugiej jakiś podejrzany, ciemnobrązowy kanister. W jednej chwili zapragnąłem umrzeć, cokolwiek miało się wydarzyć, miałem dość.

Prześladowca usiadł naprzeciwko mnie po turecku i puścił do mnie oczko.

- Wiesz? Zawsze lubiłem pacynki. Te cyrkowe takie – rozpoczął monolog, świdrując mnie przenikliwie tymi pustymi oczyma – Mamusia jak jeszcze żyła zabierała mnie do rynku na pokazy… Co roku takie były. Lubisz pacynki? – nie czekając na moją odpowiedź, kontynuował – To bardzo fajne zjawisko… każda historia, nawet ta mrożąca krew w żyłach, wydaje się zabawna i ciepła, kiedy tylko opowiada ją szmaciana laleczka.

Kończąc monolog wbił siekierę w ziemię, tuż obok mej opuchniętej, nasączonej ropą stopy. Czerwień zatańczyła mi przed oczyma. Spodziewałem się drugiego ciosu, jednak to co miałem otrzymać, było o wiele gorsze. Mężczyzna wyjął z kieszeni czarny, permanentny marker i wolnym ruchem zrzucił z niego zatyczkę, po czym chwycił moją nabrzmiałą stopę i ścisnął ją obiema dłońmi, przyciągając do siebie. Ropa trysnęła mu na ubrania, a ja odruchowo kopnąłem drugą nogą. Moja bosa stopa uderzyła go prosto w rozjaśnione uśmiechem usta. Nie wiedziałem, kiedy nadszedł cios. Coś twardego uderzyło mnie w policzek. Poczułem jak moje kości pękają a zęby wpadają mi głąb krtani. Metaliczny smak zalał moje kubki smakowe, a moje ciało, z siadu przeszło w stan leżakowania. W uszach dzwoniło mi niemiłosiernie, nie mogłem krzyczeć. Z moich ust dochodził już tylko chlupoczący jęko-warkot. To siekiera, uderzył mnie tępą stroną siekiery. Nie dało się oddychać, krew zalewała mi płuca. Mężczyzna niespiesznie podszedł do mnie i przewrócił mnie na bok, klepiąc mocno po plecach. Plułem i śliniłem się dobrych parę minut, nim byłem w stanie znów oddychać. Nie wiedziałem jak wyglądam, ale miałem świadomość, że moja szczęka zupełnie nie jest na swoim miejscu, czułem jak zwisa mi smętnie na ścięgnach. Z języka została mi krwawa galareta.

- Przepraszam Kotuś, ale kopnąłeś mnie, to był instynkt. Nie wolno kopać. – mężczyzna posadził mnie znów na dupie i oparł o drzewo, do którego byłem luźno przywiązany. Na jego twarzy malowała się konsternacja i autentyczne poczucie winy.

Nie czekał na moją reakcję, znowu sięgnął po moją rozczłonowaną stopę, zlepioną tylko przypalonym mięsem i okoloną nierównomiernym, zaropiałym skrzepem. Z całej siły zawalczyłem by nie powtórzyć swojego wyczynu sprzed chwili. W głowie kręciło mi się, miałem ochotę zwymiotować, ale żołądek tej ochoty nie podzielał. Nieznajomy uśmiechnął się, obserwując z uwagą to, jak wkładam wszelkie siły w to by się opanować, mimo dominującego bólu. Gdy ułożył moją stopę na swoich, wyciągniętych tym razem do przodu nogach, podniósł z ziemi, upuszczony wcześniej marker. Patrzyłem jak przez krwawą mgłę, jak kreśli coś nim po mojej obolałej stopie. Starałem się ujrzeć, co to było. Kiedy skończył, popatrzył się na nią czule i rzekł, patrząc się gdzieś między moje zasiniałe, zmasakrowane uderzeniem palce.

- Cześć, mam na imię Krzysiu. A Ty?

Czułem co zaraz nadejdzie, ale nie byłem na to przygotowany. Psychol zrobił z mojej stopy pacynkę. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem, plunąłem tylko na siebie krwią a piekło zaczęło płonąć… Jasno… Jak las… on też płonął, zielenią.

- Cześć, ja jestem Filip. Miło mi Cię poznać – odpowiedziała stópka, z uśmiechem rozwierając swoje krwiście czerwone usteczka w przezabawnym grymasie.

- Mi również miło Cię poznać Filipku… mogę tak mówić? – czerwień, czerń, fiolet.

- Oczywiście Krzysiuniuu! Pobawimy się? – zieleń, czerwień, żółć.

- Tak! Pobawmy się! Tylko w co? Jakieś pomysły Filipku? – brąz, czerwień, biel.

- O tak! Pograjmy w łapki! W łapki chcę! – szkarłat, seledyn, błękit.

- Może być i w łapki! Supcio Filipku! Jeej! Ja pierwszy, złap mnie jak potrafisz! – mężczyzna wydawał się podekscytowany. Znów rozwarł, tym razem jedną dłonią moją stopę, po czym włożył między nią swoją drugą dłoń. Nie umiem wyrazić jakie uczucia i jakie cierpienie targało całym mym ciałem, kiedy zabrał szybko dłoń i klasnął połówką mojej stopy o drugą połówkę. Samo plaśnięcie spowodowało, że zwymiotowałem ponownie żółcią, nie byłem w stanie myśleć, oddychać, być.

- Oj Filipku… za wolny jesteś. Szybko mnie nie złapiesz. – krew z ropą lały się z mojej stopy na jego nogi i dłonie. Kawałki mięsa smętnie powiewały z porannym wiatrem, kiedy co rusz łączył ją i rozwierał, śmiejąc się do rozpuku jak małe dziecko. Ból już nie było, to ja byłem bólem. Nagle ni z tego, ni z owego mężczyzna zaprzestał zabawy. Rzucił moją bezwładną, galaretowatą stopę na ziemię i wstał, otrzepując się. Nie mówiąc ani słowa, ruszył w kierunku chaty, na jego twarzy malowało się zacięte skupienie.

Wykrwawiałem się… byłem pełnością. Chciałem biec, na księżyc w słońcu. Wirowałem jak skarpeta w pralce. Mama często do mnie wołała, jak byłem nieco młodszy… wołała, że… że… i wtedy się uśmiechałem. Teraz też, ale inaczej… bo pełnią szkarłatu. Wykrwawiałem się a skurwysyn gdzieś poszedł. Zostawił mnie, porzucił jak… jak szmacianą kukiełkę i pewnie tylko tym dla niego byłem. Nie wiedziałem kiedy wróci, musiałem działać. Ostatkiem sił przyciągnąłem zdrową nogą kanister, który zostawił przy mnie mężczyzna. Może w nim znajduje się… co właściwie? Co mi to da? Nie porzuciłem jednak swojego planu. Oparłem kanister o łydkę zmasakrowanej nogi i drugą stopą starałem się odkręcić wieko, napierając na nie z całą mocą. Na szczęście nie było mocno zakręcone. Do moich nozdrzy dotarł gryzący i drażniący smród. W środku był jakiś kwas, nie potrafiłem stwierdzić jaki, nie znam się dobrze na chemii. Nie zdążyłem jednak zrobić nic. Drzwi z hukiem rozwarły się a mężczyzna wybiegł ze swojej chatki, pędząc prosto na mnie.

- Chcesz? Chcesz? Pimpuś chce zabawki? Dostanie! – mężczyzna wyrwał z między moich nóg kanister i polał moją kaleką nogę zawartością. Momentalnie moja skóra zaczęła płonąć a każdy nerw w moim organizmie płakał i skrzeczał z bólu. Skóra na nodze zaczęła wpierw się robić czerwona, później jakby automatycznie, poczęły ją pokrywać bąble, błyskawicznie przechodzące w otwarte rany. Moja noga zaczęła się marszczyć i łuszczyć, naskórek spłynął, nie było po nim śladu. Zaraz po nim, kwas zaczął wyjadać mięso. Zemdlałem.

Obudziłem się a w około była ciemność, bólu nie było. Czułem się w zasadzie śmiesznie.

- Jaką masz grupę krwi Misiaczku? – głos z ciemności był przyjazny i kojący.

- 0 RH+ - chciałem powiedzieć, kompletnie nie zwracając uwagi, że wyszło z tego coś na kształt „oehaphuu”.

- Dobrze Landrynko moja Słodka, proszę – o jak miło być szanowanym, pomyślałem, totalnie ogłupiony w tamtej chwili.

Poczułem jak w moje żyły wpompowywana jest krew. Czułem, jak wypełnia mnie, dodaje sił i wigoru. Chciało mi się śpiewać ze szczęścia i uścisnąć serdecznie ten głos z ciemności. To musi być taki miły człowiek… Światło zapaliło się znienacka a ja spojrzałem na swoją nogę.

- To moje? (hooje?) – zapytałem głupio.

Noga była skrawkiem poparzonego mięsa z widocznymi w nim ubytkami. Były one na tyle duże, że wyraźnie widziałem biel moich kości. Nie docierało do mnie co widzę.

- Czemu? (emuu?) – zapytałem, patrząc na siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę.

- Oj Dziubasku, mówiłem już czemu. Bo MOGĘ. Nie podoba Ci się, już Ci pomogę.

Jegomość był w dobrym nastroju, gwiżdżąc jakąś wesołą melodyjkę, wstał i podszedł do drzwi, które znajdowały się tuż za nim. Wisiała na nich piła. Mrugnął do mnie okiem oglądając się za siebie, po czym z żelaznym narzędziem w dłoni, wrócił na krzesło usadowione naprzeciw mojego. Mimo skrajnego otępienia, dotarło do mnie co chce z nią zrobić. Nie mogłem jednak się poruszyć, kompletnie straciłem władzę w kończynach. Oprawca podniósł moją zmasakrowaną nogę i położył ją sobie na kolanie. Kompletnie nic nie poczułem, patrzyłem tylko z niedowierzaniem.

- Nie… Nie rób tego (ee… euurreego) – powiedziałem płaczliwym tonem.

Nieznajomy uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Czego? – zapytał, wżynając się piłą w moją kończynę, tuż powyżej kolana. Patrzyłem jak pozostałości moich miękkich tkanek ustępują pod ostrymi zębami piły. Mokre mlaskanie wypełniło moje uszy, po chwili zaś usłyszałem chrupot. Odczuwałem go całym sobą, moje ciało wibrowało bezboleśnie. W końcu kość ustąpiła z cichym trzaskiem, dziwiłem się przez chwilę, dlaczego nie krwawię, póki nie zauważyłem ciasno spiętych pasów na moim udzie, które zdążyło zsinieć.

- Przepraszam Filipku… nie chciałem. Zmusił mnie.

Mężczyzna pogładził rozczłonkowaną stopę mojej odciętej nogi, po czym odstawił ją za siebie, na starą, spróchniałą komodę.

- Idę się przejść… smutno mi się zrobiło. Jesteś złym człowiekiem. – oprawca popatrzył na mnie z nienawiścią, autentycznie zdruzgotany. Wstał potem, przetarł rękoma oczy (czyżby płakał?) po czym nie patrząc na mnie wyszedł. Wrócił jednak po minucie i podszedł do umywalki (ma tu wodę?). Widziałem jak wkładał do niej jakąś blaszkę.

- Kara. – powiedział z zacięciem i odkręcił delikatnie kurek. Woda zaczęła kapać w wolnych odstępach, miarowo, wydając cichy brzdęk podczas spadania na blaszkę. Mężczyzna patrzył się jeszcze chwilę z zamyśleniem w stronę umywalki, po czym znów nie zaszczycając mnie spojrzeniem, opuścił pomieszczenie, wychodząc gdzieś w las.

Kap… Kap… Kap… Kap… po dziesięciu minutach miałem dosyć, zacząłem odpływać… Kap… Kap… Kap… coraz głośniej. Mój mózg wariował… on… eksplozja nuklearna niszczy wszelkie życie? Prawda? Jednak karaluchy zawsze przetrwają, wiem, bo na biologii tak mówili… czerwień… kap… kap… i chciałbym kiedyś móc się wybrać na sanki, może z mamą? To jest… kap… kap… myśl. Uczyłem się wiązać węzły żeglarskie, to proste, chcesz zobaczyć? I raz… i dwa… i raz… i kap… a stracić wszystko jest tak prosto, a w zasadzie krzywo, nie ma prostych rzeczy, ani okrągłych… Ciekawe, dlaczego? W sumie to... kap... jak w kinie... Kap… kap… Lew, Czarownica i Stara Raszpla… wrota do niani? Kap… kap… DOŚĆ JUŻ TEGO! D…kap…O…kap…ś…kap…Ć. Kap.

Drzwi się otworzyły, wyrywając mnie z transu. Ubaw po pachy, gdyż ból zaczynał wracać.

- Jesteś złym człowiekiem! Nie sądziłem, że aż tak będziesz krzywdził… nie sądziłem, że aż tak! - oprawca zbliżał się do mnie powoli, krzycząc na mnie. Dla moich sponiewieranych przez kapanie wody uszu, jego pełen gniewu i rozpaczy głos, był melodyjny i dający wytchnienie. W jego dłoni mignął tasak, wszystkie lewe palce mojej dłoni, potoczyły się niemrawo po drewnianych belkach posadzki. Nagle jednak coś się zmieniło. Mimo powracającego bólu i kolejnej dawki szoku, zauważyłem to jak w zwolnionym tempie. Mój oprawca wybałuszył zapłakane oczy i momentalnie zsiniał, robiąc się fioletowo czerwony. Widziałem jak kurczowo chwyta się za serce, wypuszczając tasak z dłoni tuż pod moją nogę. Nieznajomy psychopata próbował łapczywie chwytać powietrze, po czym osunął się na kolana, by później upaść twarzą do podłogi i znieruchomieć. Kap… kap… Nie wiedziałem czy to krew z moich palców czy cieknący kran… Kap… kap… Nie, przecież byłem wolny, nie zaznam już krzywdy, mój oprawca nie żyje. Widzę jego zesztywniałe ciało na deskach, nie rusza się. Czucie całkowicie powróciło, oślepiając mnie… odbierając resztki sił a później świadomość. Gdy się obudziłem, moje położenie się nie zmieniło… Byłem obolały, wymęczony, wygłodzony, spragniony i na granicy wytrzymałości… W zasadzie miałem wrażenie, że już coś we mnie nieodwracalnie zaszło. Jakaś gruntowna zmiana, czułem jakbym gubił się w gęstych oparach, we mgle. Starałem się wyswobodzić z więzów… a one jak węże, oplatały mą duszę, dłonie i serce… i pełzały… wolno, oślizgłe… wślizgując się w głąb mojego gardła, wypływając z moich oczu… wiercąc się w trzewiach. Bałem się, że spadnę… szurubur, szurubur… szuru kap, kap, kap. Węże, ich jadowite kły na moich dłoniach… długie jak ciąg zdarzeń… krótkie jak chwila, jak moment, jak sekunda. Szurubur, kap, szurubur, kap… trzask.

Moje ręce były wolne, gdyby nie kroplówka i aparat do przetaczania krwi, byłbym dawno martwy, wiem to. Nie wyjąłem wenflonów z żył, intensywnie myślałem co mogę zrobić... Kap…kap… Woda, wyłączyć cholerną wodę. Chciałem wstać, zapominając, że nie posiadam jednej z nóg - runąłem na trupa mojego gnębiciela. Kroplówka wywróciła się, na szczęście aparat przetaczający krew, wciąż pompował. Skąd tu taka aparatura? Kim był ten typ? Ne wiedziałem… kap… kap… tylko woda... Życiodajna woda, choćby łyczek… Jeden, malutki… chciałem tak bardzo chciałem… jak wtedy nad oceanem albo jeszcze bardziej… i by mnie ktoś przytulił. Nim opadnie kurz i zacznie grać muzyka. Wydaje mi się, że jestem jedyny… sam. Pośród tysięcy rozmokłych, rozdętych trupów. A szyderczy śmiech robi hihihi… albo… albo… kap. WODA!

Doczołgałem się do umywalki i zacząłem w nią uderzać pięścią… tylko okaleczoną. Kosztowało mnie to ponowną utratę przytomności. Było chłodno, gdy się przebudziłem… całym moim ciałem wstrząsały dzikie dreszcze. Nie miałem czasu… Czasu? Ile czasu? Woda kapała a ja poczołgałem się w kąt spróchniałej komody. Otworzyłem dolne szuflady… był tam papier… i ołówki… tyle drewna… zemdlałem… jak długa jest ta rurka, że nadal pompuje krew… ile zostało krwi? Zemdlałem. Technologia była zdumiewająca. Skąd…? Usiadłem… kap… kap… i zacząłem pisać. Chyba… a może to się… kap… nie wydarzyło? A więc… więc…

Piszę to, zmęczony do granic. A może bez granic… chyba pisało się, że bezgranicznie zmęczony… Tak. Wycieńczony, wyciśnięty niczym ostatnia kropla wody z bukłaka po środku pustyni. Wysuszony niczym figi grzejące się w pełnym słońcu od długiego, długiego czasu. Wyleniały, niczym najstarszy reprezentant psiego gatunku. Wyniszczony, niczym miasto po wybuchu bomby protonowej. Oniemiały, jak ktoś kto ujrzał przed chwilą ducha. Sparaliżowany, jakbym obudził się w złym momencie. Zdesperowany, jakby to była ostatnia godzina mojego życia… i być może tak właśnie jest. Jest? Umrę. Za godzinę, za dzień, za tydzień, za miesiąc, za… Nie, za miesiąc nie będzie mnie na pewno. To najdłuższy czas jaki mi pozostał… czas czasów… tylko wpierw… wpierw muszę skończyć. Pisać. Od początku.


 

czwartek, 13 czerwca 2024

W cieniu ukryci...

 




Cześć Czytelnicy! 💕

 

W tym tygodniu chciałbym przedstawić Wam dosyć ciekawy temat. Jako człowiek od długiego czasu zafascynowany japońską kulturą i zwyczajami, chcę podzielić się z Wami wiedzą na temat starożytnych agentów, jakimi byli ninja. Mało profesji obrosło z biegiem lat w tak wielką legendę i dorobiło się tak wielu niestworzonych historii. Dlaczego akurat ninja dostąpili takiego zaszczytu? Na to pytanie ewidentnie powinniście znaleźć tu odpowiedź. Zaczynajmy podróż w przeszłość. 😃

Kim byli ninja? Ninja byli najemnikami i agentami panów ziemskich, w tym także naczelnych władców. Ich siła, poniekąd wywodzi się z biedoty. Z początku ninja byli zbójnikami, zbieraniną niezbyt dobrze wykształconych ludzi, którzy musieli bronić swoich skąpych majątków i którzy rabowali majątki innych. Ludność, od której wywodzą się shinobi, zamieszkiwała zazwyczaj górskie stoki, z dala od centralnych osad. Stopniowo bandy zbójnickie z tych biednych wiosek na uboczu, nabierały wojskowego doświadczenia i stawały się jawnie wykorzystywane przez przeróżnych daimo, ze względu na wypracowanie często pozbawionych honoru metod działania. Sztukę, którą wyrobili sobie na przestrzeni lat Ci początkowo niezbyt zorganizowani i nieokrzesani wojacy, nazwano ninjutsu. 💣

 Ninjutsu, jako system postepowania, nie tylko walki, stanowił niemal zupełną odwrotność bushidō, którego ścieżką kroczyli samurajowie. Bushidō to otwartość, honor, prawość, lojalność, prawda, uprzejmość i współczucie. Ninjutsu to skrytość, podstęp, zdrada, kłamstwo, manipulacje i wyrachowanie. Samo szkolenie ninja było wyczerpujące i wymagające często większej dyscypliny i poświęceń, niż ich prawych odpowiedników – samurajów. Trenowali oni skrycie i nie dzielili się swoją wiedzą, zazdrośnie strzegąc tajników swojej sztuki. Mawiano, że gdzie samuraj nie może, tam ninja pójdzie. Była to prawda. Władcy i pomniejsi panowie często zawierali umowy z ninja, dając im zadania, którymi nie mógł splamić się szanujący swój honor samuraj. Infiltracje, trucie, skrytobójstwa, dywersje i kradzieże. To była główna domena wojowników cienia. Niektórzy shinobi za wykonywane zlecenia, dostępowali zaszczytu bycia mianowanym samurajem niższej rangi. Nigdy jednak nie byli traktowani z należytym szacunkiem. Działania tych wyjątkowych agentów specjalnych trwały od wczesnego okresu Kamakura do późnego okresu Edo, może i nawet dłużej. 👺

W czym wyszkoleni byli ninja? Shinobi nauczano sztuk wszelakich. Od prostych sztuczek mających wprowadzać dystrakcje przeciwnika, do tajników alchemii. Ninja szkoleni byli w walce wręcz, bronią białą, ale także bronią miotaną oraz palną (w późniejszym okresie). Dzięki kompleksowemu szkoleniu, wojownicy cienia stali się jedną z najbardziej elitarnych i wszechstronnych grup dawnej Japonii. Posiedli oni sztukę kamuflażu, kuglarstwa, walki, ważenia mikstur i produkcji lekarstw, użycia prochu, technik skrytobójczych jak i wiele innych, przydatnych umiejętności. Jak ubierali się ninja? Zazwyczaj były to standardowe wieśniackie szaty, pod którymi krył się lekki, skórzany pancerz. Popkulturowy obraz ninja w czarnej jak noc szacie i masce z wycięciem na oczy, można śmiało włożyć między bajki. Nie jest wykluczone, że w czasie nocnych eskapad, kamuflaż zmuszał ninja do ciemnego ubioru, nie była to jednak codzienność ani nic, co byłoby ich znakiem rozpoznawczym. Strój odpowiadał raczej charakterowi wykonywanego zadania. Jeżeli z czymś można bezpośrednio połączyć dawnych shinobi, jest to ich charakterystyczna broń miotana – shuriken. Nie zawsze były to jednak rzutki w kształcie czteroramiennej gwiazdy, gdyż shurikenów rozróżniamy około 20 rodzajów. Nie rzadko używano ich w kompozycji z trucizną. Raz draśniętego wroga, nie trzeba było gonić w razie dezercji. 😎

Jak wspomniałem już wcześniej, wojownicy nocy, byli doskonale wyszkoleni we władaniu bronią białą. Do głównych i najpopularniejszych narzędzi walki należały ashiko (szpony, służące również do wspinaczki), katana, bo (długi, prosty kij), kunai, kyoketsu-shōge (lina z pętlą, zakończona ostrzami), ninja-to (krótki miecz), tessen (ostry wachlarz), tanto (sztylet) i oczywiście wszelkiego rodzaju broń miotana. Ninja bardzo rzadko stawali z przeciwnikiem do otwartej walki. Preferowali walkę w ciasnych pomieszczeniach, w zamieszaniu bądź nocą. Wszystko nie dlatego, że nie byliby w stanie wygrać z lepiej uzbrojonym przeciwnikiem, lecz dlatego, że cenili swoje życia ponad honor. Skoro istnieje sposób do łatwego pozbycia się przeciwnika, wykorzystywano go, choćby wbrew kodeksowi moralnemu czy panującym zasadom. Przy czym warto wspomnieć, że ninja dla swojego zakonu, podobnie jak samuraj, zrobiłby wszystko. Jeżeli misja była samobójcza, trzeba było ją wykonać. ✌

Istnieje bardzo niewiele wiarygodnych źródeł, z których czerpać można informacje na temat tej wyjątkowej organizacji. Dlatego też, ninja stali się postaciami niemal mitycznymi, obrośli w legendę i przypisywano im posiadanie nadludzkich zdolności. Dbali oni o swoją prywatność tak zapalczywie, że nie sposób dotrzeć do jakichkolwiek faktów, które pozbawione by były otoczki domysłów. Największą tajemnicą owiane jest samo szkolenie ninja, można zaś przypuszczać, że było ono podobne do szkolenia dawnych mnichów shaolin. Ninja od małego poddawani byli katorżniczym treningom, które zagrażały ich życiu. Wyczerpujący wysiłek siłowy w postaci dźwigania ciężarów, treningi wydolnościowe opierające się w głównej mierze na bieganiu i wspinaniu się po ciężkim terenie czy hartowanie wobec niskich i wysokich temperatur. Z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić można też, że organizmy szkolących się ludzi narażone były na regularne kontakty z truciznami oraz bólem fizycznym. Wszystko po to by stworzyć wojowników, którym nie straszne będzie żadne wyzwanie i którzy nie polegną od przypadkowego użycia na sobie własnej broni. 😅

 Istniały trzy formy wtajemniczenia, służące jednocześnie za stopnie wojskowe shinobi. Byli to kolejno genin (niskiej klasy wojownik), chunin (weteran) i jonin (mistrz). Każda z tych trzech klas, miała odrębne zadania. Genini byli mięsem armatnim i wspomaganiem dla chuninów. Chunini działali w większości samodzielnie, wykonywali strategie i plany joninów, ponad to szkolili geninów. Jonini zaś, roztaczali opiekę nad całymi klanami, tworzyli plany działania i zajmowali się szkoleniem elit. 😈

Myślę, że teraz łatwiej będzie Wam zrozumieć moi Drodzy Czytelnicy, dlaczego zawód jakim kiedyś był ninja, tak mocno wbił się szponami w dziedzictwo kulturowe i nie puszcza aż do dziś. Na koniec polecić mogę parę pozycji, które w kontekście shinobi, warto sprawdzić. 👾


1.    Ninja Kamui – Nowe anime. Pięknie narysowane, krwawe i dobrze prowadzone. Wartka akcja i świetne sceny walki. Minusem może być tu futurystyczna otoczka, ale jak wiecie, jestem fanem – mi nie przeszkadza. 💕

2.    Ninja/Ninja II (2009/2014) – całkiem dobry akcyjniak ze Scottem Adkinsem w roli głównej. Brak nadprzyrodzonych (poniekąd) umiejętności pokazanych w filmie jest mocno na plus. 💞

3.    Śmiertelny Pojedynek (1983) – Ninja kontra mistrzowie Kung-fu? Solidna dawka śmiertelnie poważnego kiczu? Nie wiem jak Wy, ja jestem za! 💕

4.    Ninja Gaiden: Master Collection – Trzy gry od Team Ninja w zremasterwanej oprawie. Must play dla fanów wojowników cienia. 💕

5.    The Messenger –Przyjemna retro gra o ninja z gatunku metroidvanii mieszanej z platformówką. Ma wiele cudownych smaczków, naprawdę fajna pozycja mimo retro toporności w gameplay’u. 💕

6.    Opowieści Rodu Otori – cykl książek, które szczerze uwielbiam. Może i nie bezpośrednio o ninja, natomiast można dostrzec elementy wzorowania się na nich w kreacji niektórych postaci. Miłość, wojny, spiski, wschodnie mądrości – czyta się świetnie. 💞

 

To na tyle Kochani. Miłego dnia!

Tester Doświadczeń

czwartek, 6 czerwca 2024

Serce Psychozy

 



Serce Psychozy

 

Pamiętam, wszystko pamiętam. Tylko czemu nie było mi dane przypomnieć sobie zdarzeń wtedy, kiedy zasiadałem do pisania tych słów? Nie jestem w stanie opowiedzieć. Powróćmy jednak do sedna… Czuję rosnące we mnie napięcie i wzburzone fale, które próbują zalać mój mózg i utopić go w odmętach głębin, już na zawsze. Póki jeszcze mam siłę by opierać się im i wrota do moich wspomnień pozostają otwarte, spróbuję spisać wydarzenia, które mnie spotkały. Zacznijmy jeszcze raz. Było coraz zimniej... Moja matka mieszka na obrzeżach lasu. To stara, schorowana kobieta, nikt nie narąbie jej drewna na opał, więc zwyczajowo skazana była na moją pomoc. Od dawna to robię. Kiedy dzwoni do mnie, przyjeżdżam i pomagam, taka jest rola dobrego syna. Mama zawsze to powtarza i akurat te słowa mają poparcie w rzeczywistości. Z wiekiem zaczęła być coraz bardziej zrzędliwa i wulgarna, zresztą nigdy za miła nie była. Gdy przyjechałem do niej rowerem, nie zapukałem nawet do jej drzwi. Wziąłem siekierę zza sterty staroci na ganku i ruszyłem w las, chciałem mieć robotę z głowy, mam też własne życie. Las wydawał mi się niespokojny. Nie ukrywam, zawsze byłem dość lękliwym i przesądnym człowiekiem, samotna wyprawa w gąszcz, nie należała do moich ulubionych czynności. Początkowe liściaste drzewa, stopniowo ustępowały tym iglastym a ja musiałem być coraz bardziej ostrożny by nie rozedrzeć ubrań, drzewa były tu osadzone bardzo blisko siebie. To tutaj je zawsze ścinałem. Było ich na tyle dużo, że nie czułem się źle z tym co robię. Poza tym na tej głębokości lasu, raczej nikt by mnie nie usłyszał. Strasznie obcierał mnie but, chyba zaczęła mi krwawić stopa. Wcześniej jeszcze, przy przedzieraniu się przez suche i ostre gałązki iglaków, poraniłem sobie dłoń. Nie jakoś mocno, ale krwawy ślad na niej pozostał. Byłem już gotowy do ścinki, kiedy usłyszałem za sobą trzask suchych gałęzi, bardzo głośny, rytmiczny, zbliżający się. Nim odwróciłem się, już był przy mnie. Kopnął mnie z całych sił w jądra aż uklęknąłem, poczułem, że mimowolnie oddaję mocz. Uderzenie było tak silne, że nie mogłem nawet krzyknąć. Czułem jakby ktoś trzymał mnie palcami od wewnątrz za krtań, z jąder zaś do podbrzusza i aż po same płuca, rozlewał się palący żar. Klęczałem tak, a mroczki przed oczyma tańczyły kankana. Poczułem, że mój oprawca związuje mi ręce, ale nie za plecami.

- Wstawaj gwiazdeczko…zabawimy się, już niedługo.

Pociągnięcie liny mnie otrzeźwiło, popatrzyłem na dłonie związane przed sobą, musiałem chyba przy upadku przeciągnąć zranioną dłonią po czymś ostrym, krwawiła bowiem już nie na żarty. Chciałem zapytać kim jest, ale nie miałem siły, czułem się rozszarpywany od wewnątrz, w głowie zaś miałem totalną pustkę.

- Wstawaj, bo Cię zabiję, tu i teraz.

Głos nie znał sprzeciwu, wstałem więc i podążyłem za nim. Mój oprawca miał na oko metr i osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, widziałem tylko jego plecy… odwłok… plecy. Chryste. To były plecy, obleczone w czarną, skórzaną kurtkę. Na plecach zaś nosił plecak wspinaczkowy, na oko wypchany po brzegi. Po jakimś czasie jak wędrowaliśmy w milczeniu zorientowałem się, że zgubiłem buta… zdjąłem drugiego szybkim ruchem stopy, zawsze to jakaś poszlaka… łudziłem się, że ktoś będzie mnie szukać. Bardzo szybko moje stopy zaczęły krwawić, ale to było nawet przyjemne. Z jakiegoś powodu nie odczuwałem bólu, wyłączyłem się. 

- Szybciej kurwa.

To były jedyne słowa, którymi od czasu do czasu raczył mnie ten człowiek… czy może raczej bestia, ale wtedy jeszcze nie byłem świadomy. Nie wiedziałem do czego jest zdolny.

W końcu dotarliśmy. Moim zmęczonym oczom ukazała się leśniczówka umiejscowiona między czterema drzewami. A przynajmniej wyglądała jak leśniczówka, gdyż jak pomyślałem sobie, to byłoby bez sensu stawiać ją w takim miejscu. Mój oprawca obrócił się w moją stronę, w dłoni trzymał moją siekierę. Nie był ani młody, ani stary, dałbym mu góra czterdzieści lat. Mogłem się jednak pomylić, rysy twarzy bowiem skrywał pod niechlujnym, szorstkim, rudawym zarostem. Oczy miał rozbiegane i ciemne, wydawało mi się jakbym patrzył w dwie bezdenne studnie. Włosy miał długie, nierówno przycięte. Na ulicy można by było go wziąć za niezbyt przyjaznego w obyciu bezdomnego. No może gdyby nie ta skórzana kurtka.

- Rozbieraj się.

Usłyszałem polecenie.  Nie wykonałem, stałem nieporuszony jak głaz, totalnie nie zdając sobie sprawy ze znaczenia słów, które wypowiedział.

- No dobra… to może teraz?

Siekiera mignęła w jego dłoniach, gdy zamachnął się nią i rzucił w moją stronę. Nie byłem w stanie zrobić uniku, byłem nawet przekonany, że nie celował we mnie. Usłyszałem głuche uderzenie i plusk, jakbym wdepnął przed chwilą w okazałe, psie gówno. Tylko to nie było gówno, siekiera rozczłonkowała moją lewą stopę na pół, wbijając się głęboko w ziemię. Gdy dotarło do mnie co się stało, nadszedł i ból. Eksplozywny, rwący, niemal nie do zniesienia. Wydarłem się dziko i cofając się do tyłu, upadłem na plecy, nie spuszczając stopy z oczu. Wiła się i falowała, bezradna i miękka jak galaretka, znacząc wszystko w około czerwienią sikającej z niej krwi.

- Zaraz Ci to opatrzę Gwiazdeczko. Już dobrze… tylko nie ignoruj mnie więcej.

Mężczyzna zniknął w chatce po tych słowach. Zerwałem się mimo bólu do ucieczki, jednak po jednym kroku runąłem tym razem na twarz, wyjąc i skomląc w niebogłosy. Miałem ochotę zemdleć, jednak ciemność nie nadchodziła. Zacząłem jak rozwydrzone dziecko tłuc pięściami o ziemię z bezsilności i paraliżującego bólu.

- Już jestem Słoneczko. Nie wierć się. Ostrzegam, jeżeli mnie kopniesz, zrobię to samo z Twoją drugą stópeczką. Chcesz jeszcze kiedyś pójść na lody, prawda?

Głos mężczyzny był słodki i jadowity. Nie dawał też pola do manewru, wiedziałem, że muszę słuchać. Obróciłem się na plecy a on przykucną przy moich nogach. W ręce miał butelkę z alkoholem, naręcze szmat, pogrzebacz i… ognisty oddech… palnik. Palnik miał. PALNIK! Zacisnąłem zęby, ale gdy tylko złapał moją stopę, polał ją suto alkoholem i złączył szybkim ruchem w jedną całość, zemdlałem. Z ciemności wyrwał mnie tak intensywny ból, iż poczułem, że nie może być już nic gorszego. Rozrzażony do czerwoności pogrzebacz właśnie spawał moją stopę. Krzyczałem i mdlałem na przemian. Gdy było po wszystkim, mężczyzna nasączył mocno alkoholem szmaty, po czym owinął nimi ciasno to co z niej zostało. Ból znowu mnie oślepił, ale tylko na moment… później coś się stało i przestałem czuć cokolwiek. Chciałem by tak pozostało już na zawsze, jednak stan otępienia potrwał, póki nie wyrwał mnie z niego delikatny głos oprawcy.

- No to co Skarbie? Rozbierasz się czy Ci pomóc?

- Czemu… czemu mi to robisz? – zapytałem na wpół przytomny, ochrypłym od krzyku głosem.

- Bo mogę Dziecinko… Bo mogę.

Przeszedł mnie dreszcz wywodzący się z prostoty i okrucieństwa tego stwierdzenia. Nie oponowałem, zacząłem się rozbierać.

Medytacja - po co? Na co? Jak?

  Dzień Dobry Kochani,   W dzisiejszym tekście poruszę temat medytacji, wplatając przy tym kawałki mojej własnej z nią historii. Myślę, ...