czwartek, 6 czerwca 2024

Serce Psychozy

 



Serce Psychozy

 

Pamiętam, wszystko pamiętam. Tylko czemu nie było mi dane przypomnieć sobie zdarzeń wtedy, kiedy zasiadałem do pisania tych słów? Nie jestem w stanie opowiedzieć. Powróćmy jednak do sedna… Czuję rosnące we mnie napięcie i wzburzone fale, które próbują zalać mój mózg i utopić go w odmętach głębin, już na zawsze. Póki jeszcze mam siłę by opierać się im i wrota do moich wspomnień pozostają otwarte, spróbuję spisać wydarzenia, które mnie spotkały. Zacznijmy jeszcze raz. Było coraz zimniej... Moja matka mieszka na obrzeżach lasu. To stara, schorowana kobieta, nikt nie narąbie jej drewna na opał, więc zwyczajowo skazana była na moją pomoc. Od dawna to robię. Kiedy dzwoni do mnie, przyjeżdżam i pomagam, taka jest rola dobrego syna. Mama zawsze to powtarza i akurat te słowa mają poparcie w rzeczywistości. Z wiekiem zaczęła być coraz bardziej zrzędliwa i wulgarna, zresztą nigdy za miła nie była. Gdy przyjechałem do niej rowerem, nie zapukałem nawet do jej drzwi. Wziąłem siekierę zza sterty staroci na ganku i ruszyłem w las, chciałem mieć robotę z głowy, mam też własne życie. Las wydawał mi się niespokojny. Nie ukrywam, zawsze byłem dość lękliwym i przesądnym człowiekiem, samotna wyprawa w gąszcz, nie należała do moich ulubionych czynności. Początkowe liściaste drzewa, stopniowo ustępowały tym iglastym a ja musiałem być coraz bardziej ostrożny by nie rozedrzeć ubrań, drzewa były tu osadzone bardzo blisko siebie. To tutaj je zawsze ścinałem. Było ich na tyle dużo, że nie czułem się źle z tym co robię. Poza tym na tej głębokości lasu, raczej nikt by mnie nie usłyszał. Strasznie obcierał mnie but, chyba zaczęła mi krwawić stopa. Wcześniej jeszcze, przy przedzieraniu się przez suche i ostre gałązki iglaków, poraniłem sobie dłoń. Nie jakoś mocno, ale krwawy ślad na niej pozostał. Byłem już gotowy do ścinki, kiedy usłyszałem za sobą trzask suchych gałęzi, bardzo głośny, rytmiczny, zbliżający się. Nim odwróciłem się, już był przy mnie. Kopnął mnie z całych sił w jądra aż uklęknąłem, poczułem, że mimowolnie oddaję mocz. Uderzenie było tak silne, że nie mogłem nawet krzyknąć. Czułem jakby ktoś trzymał mnie palcami od wewnątrz za krtań, z jąder zaś do podbrzusza i aż po same płuca, rozlewał się palący żar. Klęczałem tak, a mroczki przed oczyma tańczyły kankana. Poczułem, że mój oprawca związuje mi ręce, ale nie za plecami.

- Wstawaj gwiazdeczko…zabawimy się, już niedługo.

Pociągnięcie liny mnie otrzeźwiło, popatrzyłem na dłonie związane przed sobą, musiałem chyba przy upadku przeciągnąć zranioną dłonią po czymś ostrym, krwawiła bowiem już nie na żarty. Chciałem zapytać kim jest, ale nie miałem siły, czułem się rozszarpywany od wewnątrz, w głowie zaś miałem totalną pustkę.

- Wstawaj, bo Cię zabiję, tu i teraz.

Głos nie znał sprzeciwu, wstałem więc i podążyłem za nim. Mój oprawca miał na oko metr i osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, widziałem tylko jego plecy… odwłok… plecy. Chryste. To były plecy, obleczone w czarną, skórzaną kurtkę. Na plecach zaś nosił plecak wspinaczkowy, na oko wypchany po brzegi. Po jakimś czasie jak wędrowaliśmy w milczeniu zorientowałem się, że zgubiłem buta… zdjąłem drugiego szybkim ruchem stopy, zawsze to jakaś poszlaka… łudziłem się, że ktoś będzie mnie szukać. Bardzo szybko moje stopy zaczęły krwawić, ale to było nawet przyjemne. Z jakiegoś powodu nie odczuwałem bólu, wyłączyłem się. 

- Szybciej kurwa.

To były jedyne słowa, którymi od czasu do czasu raczył mnie ten człowiek… czy może raczej bestia, ale wtedy jeszcze nie byłem świadomy. Nie wiedziałem do czego jest zdolny.

W końcu dotarliśmy. Moim zmęczonym oczom ukazała się leśniczówka umiejscowiona między czterema drzewami. A przynajmniej wyglądała jak leśniczówka, gdyż jak pomyślałem sobie, to byłoby bez sensu stawiać ją w takim miejscu. Mój oprawca obrócił się w moją stronę, w dłoni trzymał moją siekierę. Nie był ani młody, ani stary, dałbym mu góra czterdzieści lat. Mogłem się jednak pomylić, rysy twarzy bowiem skrywał pod niechlujnym, szorstkim, rudawym zarostem. Oczy miał rozbiegane i ciemne, wydawało mi się jakbym patrzył w dwie bezdenne studnie. Włosy miał długie, nierówno przycięte. Na ulicy można by było go wziąć za niezbyt przyjaznego w obyciu bezdomnego. No może gdyby nie ta skórzana kurtka.

- Rozbieraj się.

Usłyszałem polecenie.  Nie wykonałem, stałem nieporuszony jak głaz, totalnie nie zdając sobie sprawy ze znaczenia słów, które wypowiedział.

- No dobra… to może teraz?

Siekiera mignęła w jego dłoniach, gdy zamachnął się nią i rzucił w moją stronę. Nie byłem w stanie zrobić uniku, byłem nawet przekonany, że nie celował we mnie. Usłyszałem głuche uderzenie i plusk, jakbym wdepnął przed chwilą w okazałe, psie gówno. Tylko to nie było gówno, siekiera rozczłonkowała moją lewą stopę na pół, wbijając się głęboko w ziemię. Gdy dotarło do mnie co się stało, nadszedł i ból. Eksplozywny, rwący, niemal nie do zniesienia. Wydarłem się dziko i cofając się do tyłu, upadłem na plecy, nie spuszczając stopy z oczu. Wiła się i falowała, bezradna i miękka jak galaretka, znacząc wszystko w około czerwienią sikającej z niej krwi.

- Zaraz Ci to opatrzę Gwiazdeczko. Już dobrze… tylko nie ignoruj mnie więcej.

Mężczyzna zniknął w chatce po tych słowach. Zerwałem się mimo bólu do ucieczki, jednak po jednym kroku runąłem tym razem na twarz, wyjąc i skomląc w niebogłosy. Miałem ochotę zemdleć, jednak ciemność nie nadchodziła. Zacząłem jak rozwydrzone dziecko tłuc pięściami o ziemię z bezsilności i paraliżującego bólu.

- Już jestem Słoneczko. Nie wierć się. Ostrzegam, jeżeli mnie kopniesz, zrobię to samo z Twoją drugą stópeczką. Chcesz jeszcze kiedyś pójść na lody, prawda?

Głos mężczyzny był słodki i jadowity. Nie dawał też pola do manewru, wiedziałem, że muszę słuchać. Obróciłem się na plecy a on przykucną przy moich nogach. W ręce miał butelkę z alkoholem, naręcze szmat, pogrzebacz i… ognisty oddech… palnik. Palnik miał. PALNIK! Zacisnąłem zęby, ale gdy tylko złapał moją stopę, polał ją suto alkoholem i złączył szybkim ruchem w jedną całość, zemdlałem. Z ciemności wyrwał mnie tak intensywny ból, iż poczułem, że nie może być już nic gorszego. Rozrzażony do czerwoności pogrzebacz właśnie spawał moją stopę. Krzyczałem i mdlałem na przemian. Gdy było po wszystkim, mężczyzna nasączył mocno alkoholem szmaty, po czym owinął nimi ciasno to co z niej zostało. Ból znowu mnie oślepił, ale tylko na moment… później coś się stało i przestałem czuć cokolwiek. Chciałem by tak pozostało już na zawsze, jednak stan otępienia potrwał, póki nie wyrwał mnie z niego delikatny głos oprawcy.

- No to co Skarbie? Rozbierasz się czy Ci pomóc?

- Czemu… czemu mi to robisz? – zapytałem na wpół przytomny, ochrypłym od krzyku głosem.

- Bo mogę Dziecinko… Bo mogę.

Przeszedł mnie dreszcz wywodzący się z prostoty i okrucieństwa tego stwierdzenia. Nie oponowałem, zacząłem się rozbierać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Medytacja - po co? Na co? Jak?

  Dzień Dobry Kochani,   W dzisiejszym tekście poruszę temat medytacji, wplatając przy tym kawałki mojej własnej z nią historii. Myślę, ...