Serce
Psychozy
Pamiętam,
wszystko pamiętam. Tylko czemu nie było mi dane przypomnieć sobie zdarzeń
wtedy, kiedy zasiadałem do pisania tych słów? Nie jestem w stanie opowiedzieć.
Powróćmy jednak do sedna… Czuję rosnące we mnie napięcie i wzburzone fale,
które próbują zalać mój mózg i utopić go w odmętach głębin, już na zawsze. Póki
jeszcze mam siłę by opierać się im i wrota do moich wspomnień pozostają
otwarte, spróbuję spisać wydarzenia, które mnie spotkały. Zacznijmy jeszcze
raz. Było coraz zimniej... Moja matka mieszka na obrzeżach lasu. To stara,
schorowana kobieta, nikt nie narąbie jej drewna na opał, więc zwyczajowo
skazana była na moją pomoc. Od dawna to robię. Kiedy dzwoni do mnie,
przyjeżdżam i pomagam, taka jest rola dobrego syna. Mama zawsze to powtarza i
akurat te słowa mają poparcie w rzeczywistości. Z wiekiem zaczęła być coraz
bardziej zrzędliwa i wulgarna, zresztą nigdy za miła nie była. Gdy przyjechałem
do niej rowerem, nie zapukałem nawet do jej drzwi. Wziąłem siekierę zza sterty
staroci na ganku i ruszyłem w las, chciałem mieć robotę z głowy, mam też własne
życie. Las wydawał mi się niespokojny. Nie ukrywam, zawsze byłem dość lękliwym
i przesądnym człowiekiem, samotna wyprawa w gąszcz, nie należała do moich
ulubionych czynności. Początkowe liściaste drzewa, stopniowo ustępowały tym
iglastym a ja musiałem być coraz bardziej ostrożny by nie rozedrzeć ubrań,
drzewa były tu osadzone bardzo blisko siebie. To tutaj je zawsze ścinałem. Było
ich na tyle dużo, że nie czułem się źle z tym co robię. Poza tym na tej głębokości
lasu, raczej nikt by mnie nie usłyszał. Strasznie obcierał mnie but, chyba
zaczęła mi krwawić stopa. Wcześniej jeszcze, przy przedzieraniu się przez suche
i ostre gałązki iglaków, poraniłem sobie dłoń. Nie jakoś mocno, ale krwawy ślad
na niej pozostał. Byłem już gotowy do ścinki, kiedy usłyszałem za sobą trzask
suchych gałęzi, bardzo głośny, rytmiczny, zbliżający się. Nim odwróciłem się,
już był przy mnie. Kopnął mnie z całych sił w jądra aż uklęknąłem, poczułem, że
mimowolnie oddaję mocz. Uderzenie było tak silne, że nie mogłem nawet krzyknąć.
Czułem jakby ktoś trzymał mnie palcami od wewnątrz za krtań, z jąder zaś do
podbrzusza i aż po same płuca, rozlewał się palący żar. Klęczałem tak, a
mroczki przed oczyma tańczyły kankana. Poczułem, że mój oprawca związuje mi
ręce, ale nie za plecami.
-
Wstawaj gwiazdeczko…zabawimy się, już niedługo.
Pociągnięcie
liny mnie otrzeźwiło, popatrzyłem na dłonie związane przed sobą, musiałem chyba
przy upadku przeciągnąć zranioną dłonią po czymś ostrym, krwawiła bowiem już
nie na żarty. Chciałem zapytać kim jest, ale nie miałem siły, czułem się
rozszarpywany od wewnątrz, w głowie zaś miałem totalną pustkę.
-
Wstawaj, bo Cię zabiję, tu i teraz.
Głos
nie znał sprzeciwu, wstałem więc i podążyłem za nim. Mój oprawca miał na oko metr
i osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, widziałem tylko jego plecy… odwłok… plecy.
Chryste. To były plecy, obleczone w czarną, skórzaną kurtkę. Na plecach zaś
nosił plecak wspinaczkowy, na oko wypchany po brzegi. Po jakimś czasie jak
wędrowaliśmy w milczeniu zorientowałem się, że zgubiłem buta… zdjąłem drugiego
szybkim ruchem stopy, zawsze to jakaś poszlaka… łudziłem się, że ktoś będzie
mnie szukać. Bardzo szybko moje stopy zaczęły krwawić, ale to było nawet
przyjemne. Z jakiegoś powodu nie odczuwałem bólu, wyłączyłem się.
-
Szybciej kurwa.
To
były jedyne słowa, którymi od czasu do czasu raczył mnie ten człowiek… czy może
raczej bestia, ale wtedy jeszcze nie byłem świadomy. Nie wiedziałem do czego
jest zdolny.
W
końcu dotarliśmy. Moim zmęczonym oczom ukazała się leśniczówka umiejscowiona
między czterema drzewami. A przynajmniej wyglądała jak leśniczówka, gdyż jak
pomyślałem sobie, to byłoby bez sensu stawiać ją w takim miejscu. Mój oprawca
obrócił się w moją stronę, w dłoni trzymał moją siekierę. Nie był ani młody,
ani stary, dałbym mu góra czterdzieści lat. Mogłem się jednak pomylić, rysy
twarzy bowiem skrywał pod niechlujnym, szorstkim, rudawym zarostem. Oczy miał
rozbiegane i ciemne, wydawało mi się jakbym patrzył w dwie bezdenne studnie.
Włosy miał długie, nierówno przycięte. Na ulicy można by było go wziąć za
niezbyt przyjaznego w obyciu bezdomnego. No może gdyby nie ta skórzana kurtka.
-
Rozbieraj się.
Usłyszałem
polecenie. Nie wykonałem, stałem
nieporuszony jak głaz, totalnie nie zdając sobie sprawy ze znaczenia słów,
które wypowiedział.
-
No dobra… to może teraz?
Siekiera
mignęła w jego dłoniach, gdy zamachnął się nią i rzucił w moją stronę. Nie
byłem w stanie zrobić uniku, byłem nawet przekonany, że nie celował we mnie. Usłyszałem głuche uderzenie i plusk, jakbym wdepnął przed chwilą w
okazałe, psie gówno. Tylko to nie było gówno, siekiera rozczłonkowała moją lewą
stopę na pół, wbijając się głęboko w ziemię. Gdy dotarło do mnie co się stało,
nadszedł i ból. Eksplozywny, rwący, niemal nie do zniesienia. Wydarłem się
dziko i cofając się do tyłu, upadłem na plecy, nie spuszczając stopy z oczu.
Wiła się i falowała, bezradna i miękka jak galaretka, znacząc wszystko w około
czerwienią sikającej z niej krwi.
-
Zaraz Ci to opatrzę Gwiazdeczko. Już dobrze… tylko nie ignoruj mnie więcej.
Mężczyzna
zniknął w chatce po tych słowach. Zerwałem się mimo bólu do ucieczki, jednak po
jednym kroku runąłem tym razem na twarz, wyjąc i skomląc w niebogłosy. Miałem
ochotę zemdleć, jednak ciemność nie nadchodziła. Zacząłem jak rozwydrzone
dziecko tłuc pięściami o ziemię z bezsilności i paraliżującego bólu.
-
Już jestem Słoneczko. Nie wierć się. Ostrzegam, jeżeli mnie kopniesz, zrobię to
samo z Twoją drugą stópeczką. Chcesz jeszcze kiedyś pójść na lody, prawda?
Głos
mężczyzny był słodki i jadowity. Nie dawał też pola do manewru, wiedziałem, że
muszę słuchać. Obróciłem się na plecy a on przykucną przy moich nogach. W ręce
miał butelkę z alkoholem, naręcze szmat, pogrzebacz i… ognisty oddech… palnik.
Palnik miał. PALNIK! Zacisnąłem zęby, ale gdy tylko złapał moją stopę, polał ją
suto alkoholem i złączył szybkim ruchem w jedną całość, zemdlałem. Z ciemności
wyrwał mnie tak intensywny ból, iż poczułem, że nie może być już nic gorszego. Rozrzażony
do czerwoności pogrzebacz właśnie spawał moją stopę. Krzyczałem i mdlałem na
przemian. Gdy było po wszystkim, mężczyzna nasączył mocno alkoholem szmaty, po
czym owinął nimi ciasno to co z niej zostało. Ból znowu mnie oślepił, ale tylko
na moment… później coś się stało i przestałem czuć cokolwiek. Chciałem by tak
pozostało już na zawsze, jednak stan otępienia potrwał, póki nie wyrwał mnie z
niego delikatny głos oprawcy.
-
No to co Skarbie? Rozbierasz się czy Ci pomóc?
-
Czemu… czemu mi to robisz? – zapytałem na wpół przytomny, ochrypłym od krzyku
głosem.
-
Bo mogę Dziecinko… Bo mogę.
Przeszedł mnie dreszcz wywodzący się z prostoty i okrucieństwa tego stwierdzenia. Nie oponowałem, zacząłem się rozbierać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz