czwartek, 20 czerwca 2024

Głębia Psychozy



Słońce chyliło się ku zachodowi. Zacząłem marznąć… Nagi, poobijany, pocięty, z niesprawną i pulsującą tępym bólem stopą, leżałem przywiązany do drzewa. Nie wiedziałem po co miałem się rozebrać. Kiedy tylko to zrobiłem, oprawca nawet na mnie nie spojrzał, tylko zabrał pozostawione przeze mnie ubranie i udał się do swojej chaty. Nie zobaczyłem go przez całą noc. Dygotałem z zimna, nie mogłem zasnąć. Ból w stawach stawał się coraz bardziej dotkliwy, miałem również wrażenie, że puchnie mi cała noga… I nie było to tylko wrażenie, chyba wdało mi się zakażenie w stopę. Nie wiedziałem co robić… Kolory… one mnie pożerały i wypluwały a gałęzie cieszyły się z mojego nieszczęścia. Ten skurwysyn księżyc, chyba też. Schował się gdzieś, nie chciał popatrzeć mi w oczy… umył ręce. Chyba miałem gorączkę… chyba. Paliło, tylko kto dokładał drewna, że nie zgasło? Jestem zmęczony… i nastał ranek. Nie wiedziałem która jest godzina. Nie miałem zegarka, telefon został w spodniach. Miałem wrażenie, że całe moje ubranie i wszystkie rzeczy, zostały spalone minionej już nocy. Przestałem się łudzić, że ktoś mnie tu znajdzie. Nawet jeżeli moja mama zgłosi zaginięcie to minie parę dni. Prędzej uzna po prostu, że ją zignorowałem. Na zewnątrz zaś nie wyjdzie, nie ma więc nadziei, że zauważy mój rower. Powieki opadały mi ciężko, ale napięcie trzymało zmysły w żelaznych kleszczach. Wyczekiwałem tego co miało mnie spotkać, modląc się by nie było to nic straszniejszego niż już doznałem. Myliłem się. Drzwi od chatki uchyliły się skrzypiąc, mężczyzna w tych samych ubraniach co dzień wcześniej, przeciągnął się w progu leniwie i tanecznym krokiem podszedł do mnie.

- Dzieeeeeeeeń dobry Słoneczko! Jak się spało? Pełny energii by przeżyć kolejny, radosny dzień? – rzucił do mnie rozbawionym tonem. W jego głosie było coś, czego nie mogłem rozszyfrować, ale bałem się tego.

- Co… - nie zdążyłem zapytać a on ukląkł przy mnie i przyłożył mi palec do ust, szepcząc do mnie przesłodzonym tonem.

- Ciiii Skarbeńku… uznaj to za pytanie retoryczne. To oczywiste, że się wyspałeś i masz w sobie na tyle pogody ducha, że będziemy się dziś razem świetnie bawić.

Zmroziło mnie… z nieba spadły kryształki lodu, wkłuwając się w moją czaszkę, plecy i nogi… bolało, chciałem by przestało. Spojrzałem w górę, na twarz. Uśmiech potwora, szczęka pełna kłów… jak żarłacz biały… a w ocenie pustka i smutek i ciężar, jakby góra wlazła mi na barana… A ja sam jak baran, bez władzy, bez losu, bez nadziei. Przestało padać… a ja? Ja czekałem.

- Zaraz do Ciebie wrócę Maleńki… tylko nigdzie nie odchodź. Dobzie? – zaszczebiotał do mnie oprawca, wstając z kolan i znów znikając w chatce. Każda sekunda bez niego, dłużyła się jak wieczność. Wrócił, znów usłyszałem skrzekot drzwi. Mroczki zasnuły mi wzrok, serce podjechało pod samo gardło. Mężczyzna niósł w dłoni siekierę, w drugiej jakiś podejrzany, ciemnobrązowy kanister. W jednej chwili zapragnąłem umrzeć, cokolwiek miało się wydarzyć, miałem dość.

Prześladowca usiadł naprzeciwko mnie po turecku i puścił do mnie oczko.

- Wiesz? Zawsze lubiłem pacynki. Te cyrkowe takie – rozpoczął monolog, świdrując mnie przenikliwie tymi pustymi oczyma – Mamusia jak jeszcze żyła zabierała mnie do rynku na pokazy… Co roku takie były. Lubisz pacynki? – nie czekając na moją odpowiedź, kontynuował – To bardzo fajne zjawisko… każda historia, nawet ta mrożąca krew w żyłach, wydaje się zabawna i ciepła, kiedy tylko opowiada ją szmaciana laleczka.

Kończąc monolog wbił siekierę w ziemię, tuż obok mej opuchniętej, nasączonej ropą stopy. Czerwień zatańczyła mi przed oczyma. Spodziewałem się drugiego ciosu, jednak to co miałem otrzymać, było o wiele gorsze. Mężczyzna wyjął z kieszeni czarny, permanentny marker i wolnym ruchem zrzucił z niego zatyczkę, po czym chwycił moją nabrzmiałą stopę i ścisnął ją obiema dłońmi, przyciągając do siebie. Ropa trysnęła mu na ubrania, a ja odruchowo kopnąłem drugą nogą. Moja bosa stopa uderzyła go prosto w rozjaśnione uśmiechem usta. Nie wiedziałem, kiedy nadszedł cios. Coś twardego uderzyło mnie w policzek. Poczułem jak moje kości pękają a zęby wpadają mi głąb krtani. Metaliczny smak zalał moje kubki smakowe, a moje ciało, z siadu przeszło w stan leżakowania. W uszach dzwoniło mi niemiłosiernie, nie mogłem krzyczeć. Z moich ust dochodził już tylko chlupoczący jęko-warkot. To siekiera, uderzył mnie tępą stroną siekiery. Nie dało się oddychać, krew zalewała mi płuca. Mężczyzna niespiesznie podszedł do mnie i przewrócił mnie na bok, klepiąc mocno po plecach. Plułem i śliniłem się dobrych parę minut, nim byłem w stanie znów oddychać. Nie wiedziałem jak wyglądam, ale miałem świadomość, że moja szczęka zupełnie nie jest na swoim miejscu, czułem jak zwisa mi smętnie na ścięgnach. Z języka została mi krwawa galareta.

- Przepraszam Kotuś, ale kopnąłeś mnie, to był instynkt. Nie wolno kopać. – mężczyzna posadził mnie znów na dupie i oparł o drzewo, do którego byłem luźno przywiązany. Na jego twarzy malowała się konsternacja i autentyczne poczucie winy.

Nie czekał na moją reakcję, znowu sięgnął po moją rozczłonowaną stopę, zlepioną tylko przypalonym mięsem i okoloną nierównomiernym, zaropiałym skrzepem. Z całej siły zawalczyłem by nie powtórzyć swojego wyczynu sprzed chwili. W głowie kręciło mi się, miałem ochotę zwymiotować, ale żołądek tej ochoty nie podzielał. Nieznajomy uśmiechnął się, obserwując z uwagą to, jak wkładam wszelkie siły w to by się opanować, mimo dominującego bólu. Gdy ułożył moją stopę na swoich, wyciągniętych tym razem do przodu nogach, podniósł z ziemi, upuszczony wcześniej marker. Patrzyłem jak przez krwawą mgłę, jak kreśli coś nim po mojej obolałej stopie. Starałem się ujrzeć, co to było. Kiedy skończył, popatrzył się na nią czule i rzekł, patrząc się gdzieś między moje zasiniałe, zmasakrowane uderzeniem palce.

- Cześć, mam na imię Krzysiu. A Ty?

Czułem co zaraz nadejdzie, ale nie byłem na to przygotowany. Psychol zrobił z mojej stopy pacynkę. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem, plunąłem tylko na siebie krwią a piekło zaczęło płonąć… Jasno… Jak las… on też płonął, zielenią.

- Cześć, ja jestem Filip. Miło mi Cię poznać – odpowiedziała stópka, z uśmiechem rozwierając swoje krwiście czerwone usteczka w przezabawnym grymasie.

- Mi również miło Cię poznać Filipku… mogę tak mówić? – czerwień, czerń, fiolet.

- Oczywiście Krzysiuniuu! Pobawimy się? – zieleń, czerwień, żółć.

- Tak! Pobawmy się! Tylko w co? Jakieś pomysły Filipku? – brąz, czerwień, biel.

- O tak! Pograjmy w łapki! W łapki chcę! – szkarłat, seledyn, błękit.

- Może być i w łapki! Supcio Filipku! Jeej! Ja pierwszy, złap mnie jak potrafisz! – mężczyzna wydawał się podekscytowany. Znów rozwarł, tym razem jedną dłonią moją stopę, po czym włożył między nią swoją drugą dłoń. Nie umiem wyrazić jakie uczucia i jakie cierpienie targało całym mym ciałem, kiedy zabrał szybko dłoń i klasnął połówką mojej stopy o drugą połówkę. Samo plaśnięcie spowodowało, że zwymiotowałem ponownie żółcią, nie byłem w stanie myśleć, oddychać, być.

- Oj Filipku… za wolny jesteś. Szybko mnie nie złapiesz. – krew z ropą lały się z mojej stopy na jego nogi i dłonie. Kawałki mięsa smętnie powiewały z porannym wiatrem, kiedy co rusz łączył ją i rozwierał, śmiejąc się do rozpuku jak małe dziecko. Ból już nie było, to ja byłem bólem. Nagle ni z tego, ni z owego mężczyzna zaprzestał zabawy. Rzucił moją bezwładną, galaretowatą stopę na ziemię i wstał, otrzepując się. Nie mówiąc ani słowa, ruszył w kierunku chaty, na jego twarzy malowało się zacięte skupienie.

Wykrwawiałem się… byłem pełnością. Chciałem biec, na księżyc w słońcu. Wirowałem jak skarpeta w pralce. Mama często do mnie wołała, jak byłem nieco młodszy… wołała, że… że… i wtedy się uśmiechałem. Teraz też, ale inaczej… bo pełnią szkarłatu. Wykrwawiałem się a skurwysyn gdzieś poszedł. Zostawił mnie, porzucił jak… jak szmacianą kukiełkę i pewnie tylko tym dla niego byłem. Nie wiedziałem kiedy wróci, musiałem działać. Ostatkiem sił przyciągnąłem zdrową nogą kanister, który zostawił przy mnie mężczyzna. Może w nim znajduje się… co właściwie? Co mi to da? Nie porzuciłem jednak swojego planu. Oparłem kanister o łydkę zmasakrowanej nogi i drugą stopą starałem się odkręcić wieko, napierając na nie z całą mocą. Na szczęście nie było mocno zakręcone. Do moich nozdrzy dotarł gryzący i drażniący smród. W środku był jakiś kwas, nie potrafiłem stwierdzić jaki, nie znam się dobrze na chemii. Nie zdążyłem jednak zrobić nic. Drzwi z hukiem rozwarły się a mężczyzna wybiegł ze swojej chatki, pędząc prosto na mnie.

- Chcesz? Chcesz? Pimpuś chce zabawki? Dostanie! – mężczyzna wyrwał z między moich nóg kanister i polał moją kaleką nogę zawartością. Momentalnie moja skóra zaczęła płonąć a każdy nerw w moim organizmie płakał i skrzeczał z bólu. Skóra na nodze zaczęła wpierw się robić czerwona, później jakby automatycznie, poczęły ją pokrywać bąble, błyskawicznie przechodzące w otwarte rany. Moja noga zaczęła się marszczyć i łuszczyć, naskórek spłynął, nie było po nim śladu. Zaraz po nim, kwas zaczął wyjadać mięso. Zemdlałem.

Obudziłem się a w około była ciemność, bólu nie było. Czułem się w zasadzie śmiesznie.

- Jaką masz grupę krwi Misiaczku? – głos z ciemności był przyjazny i kojący.

- 0 RH+ - chciałem powiedzieć, kompletnie nie zwracając uwagi, że wyszło z tego coś na kształt „oehaphuu”.

- Dobrze Landrynko moja Słodka, proszę – o jak miło być szanowanym, pomyślałem, totalnie ogłupiony w tamtej chwili.

Poczułem jak w moje żyły wpompowywana jest krew. Czułem, jak wypełnia mnie, dodaje sił i wigoru. Chciało mi się śpiewać ze szczęścia i uścisnąć serdecznie ten głos z ciemności. To musi być taki miły człowiek… Światło zapaliło się znienacka a ja spojrzałem na swoją nogę.

- To moje? (hooje?) – zapytałem głupio.

Noga była skrawkiem poparzonego mięsa z widocznymi w nim ubytkami. Były one na tyle duże, że wyraźnie widziałem biel moich kości. Nie docierało do mnie co widzę.

- Czemu? (emuu?) – zapytałem, patrząc na siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę.

- Oj Dziubasku, mówiłem już czemu. Bo MOGĘ. Nie podoba Ci się, już Ci pomogę.

Jegomość był w dobrym nastroju, gwiżdżąc jakąś wesołą melodyjkę, wstał i podszedł do drzwi, które znajdowały się tuż za nim. Wisiała na nich piła. Mrugnął do mnie okiem oglądając się za siebie, po czym z żelaznym narzędziem w dłoni, wrócił na krzesło usadowione naprzeciw mojego. Mimo skrajnego otępienia, dotarło do mnie co chce z nią zrobić. Nie mogłem jednak się poruszyć, kompletnie straciłem władzę w kończynach. Oprawca podniósł moją zmasakrowaną nogę i położył ją sobie na kolanie. Kompletnie nic nie poczułem, patrzyłem tylko z niedowierzaniem.

- Nie… Nie rób tego (ee… euurreego) – powiedziałem płaczliwym tonem.

Nieznajomy uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Czego? – zapytał, wżynając się piłą w moją kończynę, tuż powyżej kolana. Patrzyłem jak pozostałości moich miękkich tkanek ustępują pod ostrymi zębami piły. Mokre mlaskanie wypełniło moje uszy, po chwili zaś usłyszałem chrupot. Odczuwałem go całym sobą, moje ciało wibrowało bezboleśnie. W końcu kość ustąpiła z cichym trzaskiem, dziwiłem się przez chwilę, dlaczego nie krwawię, póki nie zauważyłem ciasno spiętych pasów na moim udzie, które zdążyło zsinieć.

- Przepraszam Filipku… nie chciałem. Zmusił mnie.

Mężczyzna pogładził rozczłonkowaną stopę mojej odciętej nogi, po czym odstawił ją za siebie, na starą, spróchniałą komodę.

- Idę się przejść… smutno mi się zrobiło. Jesteś złym człowiekiem. – oprawca popatrzył na mnie z nienawiścią, autentycznie zdruzgotany. Wstał potem, przetarł rękoma oczy (czyżby płakał?) po czym nie patrząc na mnie wyszedł. Wrócił jednak po minucie i podszedł do umywalki (ma tu wodę?). Widziałem jak wkładał do niej jakąś blaszkę.

- Kara. – powiedział z zacięciem i odkręcił delikatnie kurek. Woda zaczęła kapać w wolnych odstępach, miarowo, wydając cichy brzdęk podczas spadania na blaszkę. Mężczyzna patrzył się jeszcze chwilę z zamyśleniem w stronę umywalki, po czym znów nie zaszczycając mnie spojrzeniem, opuścił pomieszczenie, wychodząc gdzieś w las.

Kap… Kap… Kap… Kap… po dziesięciu minutach miałem dosyć, zacząłem odpływać… Kap… Kap… Kap… coraz głośniej. Mój mózg wariował… on… eksplozja nuklearna niszczy wszelkie życie? Prawda? Jednak karaluchy zawsze przetrwają, wiem, bo na biologii tak mówili… czerwień… kap… kap… i chciałbym kiedyś móc się wybrać na sanki, może z mamą? To jest… kap… kap… myśl. Uczyłem się wiązać węzły żeglarskie, to proste, chcesz zobaczyć? I raz… i dwa… i raz… i kap… a stracić wszystko jest tak prosto, a w zasadzie krzywo, nie ma prostych rzeczy, ani okrągłych… Ciekawe, dlaczego? W sumie to... kap... jak w kinie... Kap… kap… Lew, Czarownica i Stara Raszpla… wrota do niani? Kap… kap… DOŚĆ JUŻ TEGO! D…kap…O…kap…ś…kap…Ć. Kap.

Drzwi się otworzyły, wyrywając mnie z transu. Ubaw po pachy, gdyż ból zaczynał wracać.

- Jesteś złym człowiekiem! Nie sądziłem, że aż tak będziesz krzywdził… nie sądziłem, że aż tak! - oprawca zbliżał się do mnie powoli, krzycząc na mnie. Dla moich sponiewieranych przez kapanie wody uszu, jego pełen gniewu i rozpaczy głos, był melodyjny i dający wytchnienie. W jego dłoni mignął tasak, wszystkie lewe palce mojej dłoni, potoczyły się niemrawo po drewnianych belkach posadzki. Nagle jednak coś się zmieniło. Mimo powracającego bólu i kolejnej dawki szoku, zauważyłem to jak w zwolnionym tempie. Mój oprawca wybałuszył zapłakane oczy i momentalnie zsiniał, robiąc się fioletowo czerwony. Widziałem jak kurczowo chwyta się za serce, wypuszczając tasak z dłoni tuż pod moją nogę. Nieznajomy psychopata próbował łapczywie chwytać powietrze, po czym osunął się na kolana, by później upaść twarzą do podłogi i znieruchomieć. Kap… kap… Nie wiedziałem czy to krew z moich palców czy cieknący kran… Kap… kap… Nie, przecież byłem wolny, nie zaznam już krzywdy, mój oprawca nie żyje. Widzę jego zesztywniałe ciało na deskach, nie rusza się. Czucie całkowicie powróciło, oślepiając mnie… odbierając resztki sił a później świadomość. Gdy się obudziłem, moje położenie się nie zmieniło… Byłem obolały, wymęczony, wygłodzony, spragniony i na granicy wytrzymałości… W zasadzie miałem wrażenie, że już coś we mnie nieodwracalnie zaszło. Jakaś gruntowna zmiana, czułem jakbym gubił się w gęstych oparach, we mgle. Starałem się wyswobodzić z więzów… a one jak węże, oplatały mą duszę, dłonie i serce… i pełzały… wolno, oślizgłe… wślizgując się w głąb mojego gardła, wypływając z moich oczu… wiercąc się w trzewiach. Bałem się, że spadnę… szurubur, szurubur… szuru kap, kap, kap. Węże, ich jadowite kły na moich dłoniach… długie jak ciąg zdarzeń… krótkie jak chwila, jak moment, jak sekunda. Szurubur, kap, szurubur, kap… trzask.

Moje ręce były wolne, gdyby nie kroplówka i aparat do przetaczania krwi, byłbym dawno martwy, wiem to. Nie wyjąłem wenflonów z żył, intensywnie myślałem co mogę zrobić... Kap…kap… Woda, wyłączyć cholerną wodę. Chciałem wstać, zapominając, że nie posiadam jednej z nóg - runąłem na trupa mojego gnębiciela. Kroplówka wywróciła się, na szczęście aparat przetaczający krew, wciąż pompował. Skąd tu taka aparatura? Kim był ten typ? Ne wiedziałem… kap… kap… tylko woda... Życiodajna woda, choćby łyczek… Jeden, malutki… chciałem tak bardzo chciałem… jak wtedy nad oceanem albo jeszcze bardziej… i by mnie ktoś przytulił. Nim opadnie kurz i zacznie grać muzyka. Wydaje mi się, że jestem jedyny… sam. Pośród tysięcy rozmokłych, rozdętych trupów. A szyderczy śmiech robi hihihi… albo… albo… kap. WODA!

Doczołgałem się do umywalki i zacząłem w nią uderzać pięścią… tylko okaleczoną. Kosztowało mnie to ponowną utratę przytomności. Było chłodno, gdy się przebudziłem… całym moim ciałem wstrząsały dzikie dreszcze. Nie miałem czasu… Czasu? Ile czasu? Woda kapała a ja poczołgałem się w kąt spróchniałej komody. Otworzyłem dolne szuflady… był tam papier… i ołówki… tyle drewna… zemdlałem… jak długa jest ta rurka, że nadal pompuje krew… ile zostało krwi? Zemdlałem. Technologia była zdumiewająca. Skąd…? Usiadłem… kap… kap… i zacząłem pisać. Chyba… a może to się… kap… nie wydarzyło? A więc… więc…

Piszę to, zmęczony do granic. A może bez granic… chyba pisało się, że bezgranicznie zmęczony… Tak. Wycieńczony, wyciśnięty niczym ostatnia kropla wody z bukłaka po środku pustyni. Wysuszony niczym figi grzejące się w pełnym słońcu od długiego, długiego czasu. Wyleniały, niczym najstarszy reprezentant psiego gatunku. Wyniszczony, niczym miasto po wybuchu bomby protonowej. Oniemiały, jak ktoś kto ujrzał przed chwilą ducha. Sparaliżowany, jakbym obudził się w złym momencie. Zdesperowany, jakby to była ostatnia godzina mojego życia… i być może tak właśnie jest. Jest? Umrę. Za godzinę, za dzień, za tydzień, za miesiąc, za… Nie, za miesiąc nie będzie mnie na pewno. To najdłuższy czas jaki mi pozostał… czas czasów… tylko wpierw… wpierw muszę skończyć. Pisać. Od początku.


 

4 komentarze:

Trochę prywaty - życie pozaziemskie.

  Hej, hej Czytelnicy.   Mimo, że czasy nastoletnie już dawno za mną, nadal jestem w stanie przywoływać (w większości) z dość dużą wyraź...