Część
pierwsza.
Piszę
to, zmęczony do granic. A może bez granic… chyba pisało się, że bezgranicznie
zmęczony… Tak. Wycieńczony, wyciśnięty niczym ostatnia kropla wody z bukłaka po
środku pustyni. Wysuszony niczym figi grzejące się w pełnym słońcu od długiego,
długiego czasu. Wyleniały, niczym najstarszy reprezentant psiego gatunku.
Wyniszczony, niczym miasto po wybuchu bomby protonowej. Oniemiały, jak ktoś kto
ujrzał przed chwilą ducha. Sparaliżowany, jakbym obudził się w złym momencie.
Zdesperowany, jakby to była ostatnia godzina mojego życia… i być może tak
właśnie jest. Jest? Umrę. Za godzinę, za dzień, za tydzień, za miesiąc, za…
Nie, za miesiąc nie będzie mnie na pewno. To najdłuższy czas jaki mi pozostał…
czas czasów… tylko wpierw… wpierw muszę skończyć. Pisać. Od początku.
To
zdarzyło się tydzień temu... chyba, poniedziałek, niedziela, sobota, czwartek,
środa, wtorek.. nie.. poniedziałek, niedziela, sobota… Nie wiem, ale chyba tak
było. Pamiętam, że byłem na wędrówce. Las płonął. W sensie zielenią… płonął
zielenią, tak jaskrawą, żem w życiu nigdy takiej nie widział. Wtedy zaś
widziałem… Jaki był cel? Nie pamiętam, buty miałem ubłocone od ziemi a wszystko
pachniało świerkiem. Widziałem chyba wiewiórkę jak wdrapywała się na konar
wielkiego dębu. Chciałbym tak jak ta wiewiórka, beztrosko. Szedłem w gęstwinie.
Czułem, że mnie przytłacza. Nie jakoś bardzo, ale smak igieł w moich ustach,
przekonywał mnie, że chyba jednak odrobinę za mocno. Potknąłem się chyba z dwa
razy. Kupiłem te buty trzy dni temu a już do wyrzucenia, a może się umyją?
Zobaczymy jak wrócę… I tak dziwnie było. Jakbym schodził w dół, mimo, że droga
była prosta i grząska. Powietrze gęstniało, atmosfera gęstniała, błoto
gęstniało, gęstwina gęstniała, gęstnienie gęstniało. Przez chwilę świeciło
słońce, a zaraz już go nie było. Ledwo na nosie poczułem promyk i przestał być
odczuwalny. Chyba zraniłem się w dłoń, czułem, że mnie piecze, ale raczej nie
poświeciłem temu więcej uwagi. Dużo igieł. Dużo kroków. Zdecydowanie zbyt
daleko od domu, ale wtedy nie wiedziałem. Najdalsze trzydzieści dwie minuty.
Kiedy się zaczęło? Od razu. Bo nim się zaczęło to już w tym byłem. Samotny jak
głaz, jak księżyc, jak nikt. On się zamykał w około mnie. Drzewa szemrały, szeptały
między sobą, a już wtedy mój los był przesądzony. Las mówił a mnie tak bardzo
obtarł but, że czułem, jak krew wsiąka w moją skarpetkę. Dużo kroków… Za dużo,
bo trzydzieści i sześć minut. Nie zobaczyłem. On mnie zobaczył. Nim się
zorientowałem a zorientowałem przecież, to już był blisko. Twarzą w twarz z
moją twarzą. Te puste, zbutwiałe, morderczo rozbiegane oczy. Ten odór, ta
przeraźliwie zimna aura, popatrzyłem na dłoń, faktycznie krwawiła. Dużo igieł.
Nie uciekłem. Nie chciałem. Nie mogłem. Nie warto. Nie trzeba. Nie można. Nie…
bo już za daleko od domu. Upadłem na kolana. Chciałem błagać, chyba się nawet
posiusiałem i pal licho te drogie buty, trzeba było iść dalej, za nim. Bose
stopy na ziemi to takie miłe uczucie, jakby między każdym palcem osobno tętniło
życie. Przestałem liczyć. Liczyłem w ogóle? Te cyfry jakoś tak same. Tak samo
jak same się kroki stawiały.
Zaraz,
zaraz. Czemu się poddałem? Mogłem uciekać, gdzie pieprz rośnie albo rozmaryn… w
sumie storczyki już kwitną, trzeba je podlać jak wrócę. Mogłem wiać, a
poszedłem za nim. Zwodził, prowadził, kluczył, dosyć go miałem.. ale szedłem bo
coś mnie wołało… i woła i woła i woła… WOŁA! Zmęczony jestem. Chcę odpocząć.
Nie odpocznę, spocząć jedynie mogę… Już niedługo… niedługo.
Glina
pod palcami to takie cudowne uczucie, jakby między każdym palcem… życie. Jakie
życie? Ja już nie mam życia. Nie będę go miał. A miałem… dużo. Godzina i dwie
minuty. Wciąż szedłem obserwując jego plecy… odwłok czy tułów. To był chyba
odwłok jak tak myślę… Tak, chyba tak. Odwłok. Nie obracał się i nie chciałem
tego. Czułem jakby jeszcze jedno spojrzenie w te przedziwne oczy, miało
rozedrzeć mnie na pół. Moja dłoń krwawiła coraz bardziej, za dużo tych
CHOLERNYCH IGIEŁ. PIERDOLCIE SIĘ! Godzina i trzydzieści minut, daleko a my
wciąż nie dotarliśmy, chociaż miałem wrażenie jakbym zatrzymał się już wieki
temu. Bujanie. Kołysze się ziemia, drzewa tańczą a niebo śpiewa. Dziwna ta
piosenka. Nie wymyśliłbym takiej. Nie mam talentu i nigdy nie miałem, tak
mówiła mama a ja mamie wierzę. Nigdy nie chciała dla mnie źle, może dlatego
poszedłem do tego lasu, żeby narąbać drewna na jesień i zimę… Więc to tak.
Pamiętam.
Koniec
części pierwszej.
Tester
Doświadczeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz